Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że zrobiłam wszystko, żeby zminimalizować ryzyko alergii u mojego synka. W czasie ciąży ostrożnie i z rozwagą jadłam rzeczy, które są uznawane za alergiczne, często konsultowałam się z alergologiem. Nie chodzi przecież o to, żeby całkowicie wyeliminować alergeny, ale żeby delikatnie dziecko do nich przyzwyczajać.
Z tego samego powodu nie usunełam z mojego otoczenia domowych kotów (mąż w międzyczasie regularnie je kąpał), nie brałam leków antyalergicznych przez cały okres pylenia. Moje dziecko miało poznać alergeny i powoli zacząć się na nie uodparniać. Z mieszkania zniknęły wszelkie dywany, zasłony i inne klasyczne “łapacze kurzu”.
Pierwsze chwile małego alergika
Po urodzeniu przestrzegałam pilnie diety – przy karmieniu piersią wszelkie alergeny, które zje mama, potem wypija niemowlę. Synek był śliczny, zdrowy, od czasu do czasu pojawiały się jakieś wysypki, ale nie miały one nic wspólnego z moją dietą, a położna stwierdziła, że to raczej są zwykłe potówki czy otarcia.
Naturalnie koty miały zakaz wstępu do sypialni, a pierwsze parę dni obserwowaliśmy, czy mały nie bedzie na nie źle reagował. Nie pojawiły się żadne wysypki, problemy z oddychaniem, katary – rewelacja! Koty zostają, tylko będą musiały znosić częstsze kąpiele.
Pierwsze problemy pojawiły się, kiedy wreszcie mogłam zabierać dziecko na spacery. Wybrałam leśną drogę, przyjemną, odosobnioną. Niestety, po powrocie synek był niespokojny, wiercił się i machał rączkami. Przy tak małym dziecku naprawdę trudno jest stwierdzić, co mu dolega, jednak uważam, że warto się zdać na zdrowy rozsądek i nie biegać z każdym problemem do lekarza – w końcu syneek mógł po prostu być nieprzyzwyczajony do spacerów, mógł mieć zły dzień, albo po prostu przeżywał na swój sposób nowe doświadczenie.