Z czasem nauczyłam się dbać o swoją skórę, obserwować ją oraz reagować na pierwsze symptomy, dzięki czemu coraz częściej i dłużej udaje mi się zachowywać normalny koloryt i gładką cerę.
Jakiś czas temu po jednym z mocniejszych ataków alergenów, kiedy skóra wciąż nosiła ślady wyprysków oraz była bardzo przesuszona, postanowiłam umówić się na zabieg mikrodermabrazji – mechanicznego złuszczania naskórka. Zabiegowi temu przypisuje się dużą skuteczność, jeśli chodzi o spłycanie zmarszczek, likwidację tzw. kurzych łapek, a przede wszystkim wizualne odświeżenie cery. Ponieważ jest to zabieg stricte mechaniczny, uznałam, że powinien być dla mnie – osoby uczulonej na wiele czynników, których sama nie ogarniam – całkiem bezpieczny.
Udało mi się umówić na wizytę kilka dni później, więc moja twarz zdążyła wrócić do normy – co to jest kilka śladów, które spokojnie mogłyby uchodzić za pryszcze? Nic.
W gabinecie kosmetyczka obłożyła mnie papierowymi ręcznikami i już miała przystąpić do działania, kiedy postanowiłam powiedzieć jej o alergii i wykwitach naskórnych – tak na wszelki wypadek. Urządzenie poszło w kąt, a kosmetyczka wprost powiedziała mi, że w takim razie ciężko jej przewidzieć jak skóra się zachowa i zazwyczaj nie podejmuje się wykonywania zabiegu na osobie z AZS. Dopiero, gdy sama kilkakrotnie ją zachęciłam, mówiąc, że stan pobudzenia minął kilka dni temu, zdecydowała się na przeprowadzenie zabiegu przy najsłabszej mocy urządzenia z zaznaczeniem, że w razie jakichkolwiek niepokojących objawów przerwiemy zabieg.